Nasz road trip po Kalifornii - explained!
Zacznijmy od długości naszego wyjazdu i kompromisów, które musieliśmy podjąć na start. Do tematu objazdówek po Stanach podchodzimy tak, że wolimy zrobić więcej krótszych niż szykować się na jedną wielką podróż (na którą czas i pieniądze mogą nigdy nie nadejść). Jeśli założymy sobie 10 dni na trip i odwiedzimy jeden amerykański stan rocznie, to do końca żywota powinniśmy się wyrobić ;)
Kalifornia to stan w którym jest najwięcej parków narodowych i by zjechać ją całą, należy mieć przynajmniej ok. 3 tygodni - im więcej tym lepiej, wiadomo. My mieliśmy połowę tego czasu, więc zrobiliśmy pół trasy, a po resztę prędzej czy później wrócimy! Nasze pierwsze pół to trasa przy wybrzeżu od San Diego na południu po San Francisco na północ - czyli sławne Highway 1, z krótkim skokiem w głąb stanu do parku narodowego Joshua Tree.
Dzień 0 - przylot do San Diego
Lecieliśmy bezpośrednio z Londynu (wylot około południa) do San Diego (przylot o 17).
Na miejscu wypożyczaliśmy samochód. Jak wypożyczać - opisaliśmy w poście z jeziora Como. Dodam, że na ten trip najtańszą ofertę znaleźliśmy przez Kayak dla pośrednika QEEQ, sama wypożyczalnia to Hertz (planujemy teraz kolejny trip i znowu najtańsza wyszukiwarka i deal to Kayak + QEEQ). Samochód rezerwowaliśmy najpierw 3 tygodnie przed (cena to £600 za 9 dni, z wypożyczeniem/oddaniem na innych lotniskach), ale tydzień później znalazłam ofertę z QEEQ za £200 (w obu przypadkach ten sam samochód w Hertz). Po raz kolejny opłaciło się sprawdzać ceny, nawet po rezerwacji samochodu (odwołanie prawie zawsze jest darmowe na 24/48h przed odbiorem). Ponieważ mieliśmy poczucie poczynionej ogromnej oszczędności ;) Daliśmy sobie budżet £200 na zapytanie o upgrade na miejscu. Możliwość była, i to nie jaka ;) Dostaliśmy mustanga kabrio prosto z salonu! A zapłaciliśmy za tą przyjemność mieszcząc się w naszym budżecie (i wciąż dużo mniej niż początkowo zarezerwowany, najtańszy wtedy samochód). Warto pamiętać, że jak to w Stanach - wszędzie podawane są ceny bez podatku. Również, gdy oferują wam lepszy samochód, podając cenę dopłaty za dzień - należy doliczyć do tego podatek.
Po odbiorze samochodu (lotnisko nie jest duże a i w wypożyczalni poszło bardzo sprawie - w samochodzie byliśmy już godzinę po przylocie) pokierowaliśmy się na zachód słońca przy Sunset Cliffs Natural Park (darmowy parking na rogu Ladera Street i Cornish Drive). Cały ten moment jazdy na zachód słońca, w wymarzonym na takiego tripa samochodzie, był jak piękny sen!
Nocleg wybraliśmy w samym sercu San Diego, dzielnica Gaslamp, przy 5th Avenue - Gaslamp Hostel. San Diego było jednym z droższych miejsc na nocleg w czasie całego tripu, wybraliśmy bardzo dobrze oceniany hostel z prywatnym pokojem, ale dzieloną łazienką. Sam hostel - w kategorii hosteli - był super.
Na kolację wybraliśmy meksykańską knajpę La Puerta. Było pysznie i bardzo klimatycznie. W piątek wieczór ulica żyje, San Diego to popularna destynacja na np. wieczory panieńskie i kawalerskie - nie jest łatwo o stolik, ale coś przy barze zawsze się znajdzie. To była też pierwsza okazja by przypomnieć sobie jak to w Stanach oddaje się kartę płacąc w restauracji / knajpie ;) Obsługa przynosi rachunek, zabiera kartę i potem z nią wraca. Nie przynosi terminalu, ani nie wpisujemy nigdzie PINu. Poziom zaufania trzeba mieć 100% ;) Ale to normalne i nie zdarzyły nam się nigdy błędne obciążenia rachunku czy oszustwa.
Dzień 1 - San Diego, Tijuana
Rano poszliśmy na spacer nad wybrzeże - z South Embarcadero Park do Embarcadero Marina Park. Byliśmy tam wcześnie rano (plusy jet laga latając na zachód!) i super było zobaczyć budzące się do miasto. Małe śniadanie i kawę zjedliśmy w Spill The Beans Coffee and Bagels w Seaport Village.
Dalej wymeldowaliśmy się z hostelu i ruszyliśmy… do Meksyku ;) Słyszeliśmy o pieszym przejściu granicznym i postanowiliśmy się przejść po najbardziej autentyczne tacoski!
Samochód zaparkowaliśmy po amerykańskiej stronie na Border Station Parking (słyszeliśmy o bardzo długich kolejkach na granicy - nie poleca się przekraczać jej samochodem). Dalej idzie się już na nogach - aż do samego Meksyku. Całość jest dobrze oznakowana i zajmuje max kilkanaście minut. Zaskoczyło nas jak łatwo było do Meksyku wejść (gorzej z wyjściem ;)).
Cały ten wypad był nieplanowany i nie dość przemyślany ;) 1) brak internetu (angielska SIM działała nam w Stanach, ale Meksyku już nie) 2) brak gotówki. Tak nie róbcie ;) Mieliśmy zaznaczone parę miejsc, więc zrobiliśmy mały spacer po centrum Tijuany (downtown), zjedliśmy tacoski i wróciliśmy do Stanów. Na powrót - OGROMNA kolejka. Dość szybko się poruszała, ale była ogromna. I tak, trzeba w niej stać - kolejki są dwie, jedna dla obywateli USA, druga dla “wszystkich innych”. Granicę przekraczają głównie Meksykanie, więc ta kontrola na granicy nie jest specjalnie łatwa i oczywista. Całość zeszła nam około godziny lub dwóch. Na granicy nie mieliśmy problemów z powrotem do Stanów - strażnik zapytał nas tylko co robimy w Stanach/Meksyku.
Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Joshua Tree, z przystankiem za San Diego na wybrzeżu - w La Jolla Cove, potem w dużym supermarkecie na trasie (zakupy w Trader’s Joe na przekąski na resztę podróży). Tu mieliśmy też pierwszy przystanek na amerykański fast food (stety niestety, to jest w Stanach najpyszniejsze ;)) - In&Out, kalifornijski klasyk. Porównalibyśmy go do takiego wyjątkowo dobrego burgera z McDonalda - Five Guys pozostaje naszym ulubieńcem!
W Joshua Tree zarezerwowaliśmy nocleg przez Airbnb, w domu na pustyni. Było dokładnie tak jak można wyobrazić sobie spanie na pustyni w Joshua Tree. Dojazd był jednak niełatwy - było już ciemno, droga była nie utwardzona, a my byliśmy Mustangiem ;) ale daliśmy radę i było warto!
Dzień 2 - Joshua Tree
Dzień zaczęliśmy od śniadania w Natural Sisters Café i ruszyliśmy do Joshua Tree National Park. tam zrobiliśmy:
Barker Dam Nature Trail - pętla o długości 1.3 mili między drzewami Joshua i skałami.
Keys View - punkt widokowy z widokiem na dolinę Coachella (gdzie tydzień później zaczynał się festiwal), cały park, Palm Springs, a przy dobrej widoczności - Meksyk
Cholla Cactus Garden - ogród z bardzo uroczymi ale uporczywymi kaktusami! Igły są miękkie, ale zakończone jakby klejem kropelka, bez żartów :P Trzeba bardzo uważać by nie przyczepiły się do butów / ubrań / skóry (nam nie udało się tego uniknąć, ale próba wyciągnięcia tego ze skóry była doświadczeniem samym w sobie :P nie jest to specjalnie bolesne, po prostu niewyobrażalnie trudne do zrobienia!)
Skull Rock - tu prowadzą różne, dość długie trasy piesze, dlatego nie planowaliśmy tego robić -ale na trasie zobaczyliśmy samochody zaparkowane (wydawało się) bardzo blisko skały w linii prostej. Okazało się że dojście jest krótkie i bardzo łatwe.
Całość zajęła nam parę godzin, wszystkie trasy są łatwe do zrobienia, choć można sobie utrudnić wchodząc na różne skały. Nam ogromnie się podobało, plus było bardzo ciepło - brakowało nam prawdziwego lata :D
Nocleg zaplanowaliśmy w Palm Springs, ale po drodze wstąpiliśmy do Pioneertown. Miasteczko które postawiło Hollywood w 1946r by kręcić westerny - i rzeczywiście powstało tam kilkanaście produkcji. Do dziś wygląda jak z filmu, otwartych jest kilka knajp - my zjedliśmy w Red Dog Saloon. Niepowtarzalny klimat, bardzo warto!
W Palm Springs zatrzymaliśmy się w Vagabond Motor Hotel. Generalnie motele okazywały się najlepszymi noclegami przy takim road tripie - nie było problemu z parkingiem, a standard był naprawdę super. To miejsce miało również basen - zdążyliśmy tego dnia wskoczyć do wody (choć nie na długo, Palm Springs jest przy dużym wzniesieniu za którym dość szybko chowa się słońce).
Na wieczór wyszliśmy na miasto, ok 20min spaceru - oczywiście w Stanach to niespotykany widok. W centrum jest deptak, sklepy i restauracje - my usiedliśmy na drinka i chłonęliśmy klimat! Na powrót wzięliśmy Ubera - apka działała bez zarzutu.
Dzień 4 - Palm Springs, Orange County, Los Angeles
Od rana wsiedliśmy samochód i pobłądziliśmy w uliczkach Palm Springs. Pasowaliśmy tam z naszym Mustangiem całkiem nieźle ;) Robiąc te zdjęcia, pan wyprowadzający swojego psa zapytał czy go sprzedajemy haha - myślał że robimy zdjęcia do ogłoszenia. Ale zgodził się, że w takich okolicznościach aż prosi się o sesję zdjęciową :D
Na śniadanie wybraliśmy restaurację Farm i to było świetne doświadczenie, zagrało wszystko - klimat miejsca, obsługa i jedzenie.
Potem ruszyliśmy już w kierunku Los Angeles, ale zjechaliśmy trochę w dół wybrzeża zahaczyć o kilka plaż Orange County. Te okolice były jedne z piękniejszych, które zobaczyliśmy na tym tripie i bardzo polecamy zatrzymać się tu na nocleg (trochę tak planowaliśmy, ale nie znaleźliśmy już dobrych opcji). Przy każdej z plaż zatrzymywaliśmy się na godzinę-dwie - opłacaliśmy parking przy drodze, schodziliśmy na plażę i odpoczywaliśmy.
Table Rock Beach
Laguna Beach
Huntington State Beach
Po drodze do Los Angeles zatrzymaliśmy się też przy Hermosa Beach - tu znajduje się klub jazzowy i molo na którym kręcono La La Land (jeden z naszych ulubionych filmów!).
Po raz kolejny zatrzymaliśmy się w In&Out, tym razem w kultowej miejscówce przy lotnisku LAX, zaraz pod podejściem do lądowania.
Na koniec hotel: The Hotel Hollywood. Dobry standard, czysto, okolica (zwłaszcza jak na Los Angeles) była ok. Nie mieliśmy też problemu z zaparkowaniem samochodu (parkowanie na ulicy, na noc za darmo). Wieczorem wyszliśmy też do Mama Shelter (hotel) do ich baru na dachu. Trochę marzył nam się nocleg tam, i drugi raz pewnie byśmy się zdecydowali! To tylko kilka przecznic (w Stanach potrafi robić to ogromną różnicę), ale klimat był ciut lepszy.
Dzień 5 - Los Angeles: Santa Monica, Venice Beach
Zaczęliśmy od śniadania w La Brea Bakery Cafe. Miejsce znaliśmy z Chef’s Table, ale nie zrobiło na nas dużego wrażenia - było ok (na google jest juz oznaczona jako zamknieta na stale). Dalej pojechaliśmy na spacer do znaku Hollywood - jak mogłoby być inaczej. Kierunki na dobry spot (i najkrótszy spacer) który znalazłam to:
Franklin Avenue
Beachwood Canyon Drive
Skręt w lewo na Ledgewood Drive
Ostry skręt (praktycznie nawrotka) w Rockcliff Drive
Skręt w lewo na Deronda Drive
Zaparkuj PRZED skrzyżowaniem ulic Mulholland Dr i Deronda Dr, po lewej - za darmo w dni robocze
Przejdź pod białym murowanym łukiem i zacznij spacer, najpierw asfaltową ulicą Mt Lee Drive, aż do szczytu Mt Lee. Stamtąd macie już widok na miasto, dolinę i znak Hollywood.
Kierując się tymi wskazówkami odnaleźliśmy się bez problemu. Ważne - na tych ulicach jest bardzo dużo znaków o tym, że te drogi nie prowadzą do znaku Hollywood. Z tego co znaleźliśmy, te zakazy wjazdu nie są legalne (to inicjatywa mieszkańców), dlatego można je zignorować, ALE ulice są bardzo wąskie i trudne do jazdy, dlatego nie dziwię się że lokalsi robią wszystko by uniknąć pchania się tam turystów. Trzeba samemu ocenić sytuację. My byliśmy w czasie i dniu gdy było bardzo spokojnie i pusto, nikt nas nie zawracał ani nie zwrócił nam uwagi i nie czuliśmy się jak intruzi.
Dalej pojechaliśmy w okolicę Los Feliz. To okolica bardzo mieszkalna, spokojna i rodzinna - chcieliśmy zobaczyć trochę ładnego i normalnego życia w Los Angeles. Bardzo polecamy taki spacer! Los Angeles nie ma dobrej renomy jako destynacja turystyczna, i może jest tam łatwiej o nieciekawe okolice, ale nie mieszka tak każdy ;) To ile trzeba mieć pieniędzy na takie dobre życie to inna sprawa (niestety to trochę jak w Londynie).
Potem Sunset Plaza - przyznam, Selling Sunset to moje guilty pleasure, więc nie odmówiłam sobie sprawdzenia ich biura :P I naprawdę wygląda tak samo! W drodze do Santa Monica objechaliśmy trochę Baverly Hills - bardzo polecamy poskręcać tam w różne uliczki, czy zaparkować i zrobić krótki spacer - powoli nacieszyć się tym bogactwem i nastoletnimi marzeniami o życiu jak z serialu 90210 ;)
W Santa Monica zaparkowaliśmy na dużym parkingu przy molo i wypożyczyliśmy rowery w Joyride - Bike Rentals & Tours. Na samym molo ceny są dużo wyższe - polecamy zejść do plaży i tam skorzystać z wypożyczalni. Uwaga - te rowery są dość fatalne do jazdy :P Mają tylko nożne hamulce, kierownica prowadzi się aż za lekko (to rowery typu beach cruiser).
Rowerem jechaliśmy wzdłuż wybrzeża na południe, do Venice Beach. Super trasa, po drodze skate parki i tereny zielone. My pojechaliśmy dalej na południe, objeżdżając marinę i dalej kontynuując wzdłuż plaży, ale chyba nie polecamy jechać dalej niż do Venice Beach - trzeba jechać ulicą (nie istnieje kultura ani infrastruktura rowerowa) a za mariną nie ma bardzo dużo do zobaczenia (choć są piękne domy).
Na zachód słońca pojechaliśmy do Griffith Park zobaczyć sławne obserwatorium z widokiem na miasto. Zaparkowaliśmy przy Fern Dell Drive, stamtąd łatwo odnaleźć kierunki na szczyt wzgórza. Prowadzą dwa szlaki, nazywane wschodnim i zachodnim - są bardzo podobne, droga po prostu w pewnym momencie się dzieli na dwie, by na koniec znowu się spotkać. Nie schodziliśmy po ciemku, ale po zachodzie słońca - było bezpiecznie, ludzi jest wszędzie dość dużo.
Na kolację pojechaliśmy do restauracji Pizzeria Mozza. Kolejna miejscówka z Chef’s Table, tym razem zero rozczarowań - było fantastycznie! Niedawno dowiedzieliśmy, że w Londynie istnieje miejscówka tej samej szefowej kuchni - nie wiem jak to możliwe, że jeszcze nas tam nie było, ale nadrobimy bardzo szybko :)
Dzień 6: Malibu, Ojai, Santa Barbara
Czas ruszyć dalej na północ - ale najpierw, śniadanie. Miejsce w którym byliśmy wydaje się już nie istnieć, choć chyba nie byłoby czego polecać. Miało fantastyczny widok na całe miasto, ale porcje były OGROMNE i fatalnej jakości. Nawet dla takich widoków nie było warto. Klimat też bardzo dziwny, bo miejsce to japońska restauracja (nazwa to Yamashiro Hollywood - ta ciągle działa), którą rano przejmowała amerykańska śniadaniówka.
Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Los Angeles, podjechaliśmy do The Grove - galerii handlowej pod chmurką. Była to destynacja podyktowana nastoletnimi wspomnieniami “beauty gurus” które pokazywały to miejsce bardzo często przy swoich wycieczkach (i przeprowadzkach) do LA i nie żałuję przystanku :P Stamtąd przespacerowaliśmy się do instalacji Public Art "Urban Light” przy Muzeum Sztuki, a przed odjazdem, zaglądnęliśmy do sklepu Erewhon - taki Whole Foods na sterydach :D
To teraz powrót na drogę. Najpierw Malibu, a tam przystanek na świetną rybę w Malibu Seafood Fresh Fish Market & Patio Café. Mega klimat, pysznie i tanio! Zrobiliśmy również przystanek na Point Dume i plażę El Matador. Skończyć mieliśmy w Santa Barbara, ale odbiliśmy na chwilę do miasteczka Ojai z polecenia @traveliciouspl i było warto, niesamowity klimat!
W Santa Barbara nocowaliśmy w Motel-6 - bardzo polecamy, blisko plaży (szeroką promenadą można dojść spacerem do centrum), dobry standard, basen (z którego nie skorzystaliśmy z braku czasu) + parking .
Dzień 7: Santa Barbara, Solvang, Pismo Beach
Santa Barbara nas zachwyciło, super że wybraliśmy to miejsce na nocleg. Rano przeszliśmy się deptakiem wzdłuż plaży do głównego molo i centrum. Śniadanie zjedliśmy w Helena Avenue Bakery - bardzo polecamy. Miałam również zapisane Jeannine's Restaurant & Bakery i Chad’s Café - każde wyglądało super i myślę byłoby dobrym wyborem, my poszliśmy tam gdzie było już otwarte i nie było dużej kolejki. Miasteczko jest czyste, zielone, naprawdę piękne. Ale czas ruszać dalej!
Po drodze zatrzymaliśmy się w…
Solvang - miasteczko duńskie, ciekawe doświadczenie!
Pismo Beach - posiedzieliśmy chwilę na plaży, plus spróbowaliśmy kultowych cynamonowych bułeczek w Old West Cinnamon Rolls - doskonałość
Seal View Beach Deck - jedna mila drewnianego deptaku przy plaży, na której odpoczywają foki. Coś wspaniałego!
Nocleg mieliśmy w Ragged Point Inn & Resort i bardzo polecamy taki przystanek. Tu powoli wjeżdża się w ten najpiękniejszy odcinek autostrady nr 1, i warto zrobić go za dnia - a więc i spać na jego samym początku. To droższy nocleg, ale w tej okolicy nie ma wielu opcji, a standard był naprawdę super. Na miejscu można też dobrze zjeść i zatankować.
Dzień 8: Big Sur i Monterey
Zaczynamy najpiękniejszy odcinek autostrady 1 - znany jako Big Sur. Na tej trasie autostrada biegnie wzdłuż skalnej skały a widoki zapierają dech. Zrobiliśmy kilka przystanków (oprócz tych na podziwianie - co chwilę jest mały parking na 2-3 samochody, właśnie w takim celu)
McWay Falls - krótki spacer na zobaczenie pięknego, choć nie dużego wodospadu wpadającego do oceanu
Partington Cove - kolejny krótki spacer do plaży (a raczej, ogromnych głazów o które rozbijają się fale)
Seal Beach Overlook - jeszcze jedna plaża z fokami
Bixby Creek Bridge - punkt obowiązkowy, charakterystyczny most który pojawił się w wielu filmach
Carmel-by-the-Sea - nieduże miasteczko, bardzo warto się zatrzymać na spacer
Na noc zatrzymaliśmy się w Monterey, hotel Lighthouse Lodge & Cottages. Bardzo dobry standard, choć do centrum musieliśmy wziąć Ubera. Monterey jest drogim i mało turystycznym miejscem (= zaplecze noclegowe jest dość słabe).
Nie polecimy miejsca na kolację, ale wybraliśmy się na degustację wina i mieliśmy super doświadczenie - małe miejsce, przemiła obsługa i pyszne wina. Miejsce to Pierce Ranch Vineyards przy Wave Street.
Dzień 9: Santa Cruz, Silicon Valley i San Francisco
Na śniadanie w Monterey bardzo polecamy First Awakenings. To jednak bardzo popularne miejsce, zwłaszcza w weekend! Potem ruszyliśmy w drogę. Pierwszy przystanek w Santa Cruz i przejście się po mieście, molo i plaży. Dalej zatrzymaliśmy się na spacer po lasach redwood - konieczność na północy Kalifornii! To redwoods są drzewami wyższymi od sekwoi. My wybraliśmy Henry Cowell State Park i było super, łatwa trasa przez las, po drodze wolontariusze którzy opowiadają o parku i drzewach (większość to starsze osoby - mega rozczulający widok!).
Na trasie do San Francisco zatrzymaliśmy się w San Jose, gdzie największe technologiczne giganty mają swoje siedziby: Apple i Google. W Apple zatrzymaliśmy się na kawę, w Google wsiedliśmy na pracownicze rowery i zrobiliśmy rundkę po ich imponującym site ;)
Kolejny przystanek - uniwersytet Stanford. Przy parkingu dla odwiedzających można odebrać mapkę kampusu i dowolnie sobie spacerować. Nie musimy chyba dodawać, że topowe amerykańskie uniwersytety i ich kampusy robią ogromne wrażenie, więc było ciekawym zobaczyć jak żyją tam studenci (choć był to czas wiosennej przerwy i było dość pusto - to plus, nie czuliśmy się intruzami).
Na zachód słońca dojechaliśmy pod kultowy Golden Bridge w San Francisco! Zaparkowaliśmy pod Golden Gate Bridge Welcome Center.
A potem już tylko nocleg (nasz ostatni) - znaleziony pokój przez Airbnb, w domu przemiłej rodzinki których córki wyprowadziły się na studia :)
Dzień 10: San Francisco i powrót
Pierwszym punktem programu był powrót pod Golden Bridge, tym razem do punktu Golden Gate Overlook - z charakterystycznymi cyprysami. Wcześnie rano byliśmy tam sami, więc mogliśmy pocieszyć się widokiem (i zrobić ładne zdjęcie ;)).
Śniadanie zjedliśmy w knajpce eight am i bardzo polecamy, choć to małe miejsce i nie ma za dużo stolików. Potem wybraliśmy się na przejażdżkę sławnym tramwajem, i to konieczność w San Francisco - jazda przez wzgórza miasta, zwłaszcza takim środkiem transportu, jest świetna. Wsiedliśmy przy Fisherman Wharf i zrobiliśmy trasę tam i z powrotem.
Potem podjechaliśmy pod “The Painted Ladies” czyli rząd charakterystycznych domków. Stoją przy skwerze idealnym na piknik - bardzo polecamy taki przystanek. Oczywiście nie mogło zabraknąć jazdy najbardziej zakręcona droga w San Francisco!
Na ostatnią przejażdżkę pojechaliśmy po raz ostatni na Golden Bridge, tym razem przejechać się mostem na drugą stronę. Musieliśmy dobrze zakończyć naszą przygodę z Mustangiem i nie było do tego lepszych okoliczności :D Po drugiej stronie zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie widokowym H. Dana Bowers. Parking jest pełny, ale nikt nie zatrzymuje się tam na długo, więc wystarczy chwilę pokrążyć, żeby znaleźć akurat wyjeżdżający samochód.
Po drodze na lotnisko zaliczyliśmy ostatni fast food - Wendy’s. Można wracać do domu! Na lotnisku oddaliśmy samochód i to koniec naszej amerykańskiej przygody.
Do następnego!
Comments